- Dlaczego nie estrada, teatr albo sala koncertowa tylko medycyna?
– Odpowiedź jest prosta i krótka – ponieważ od zawsze, od najwcześniejszego dzieciństwa chciałam leczyć ludzi (moi bliscy pamiętają, że zawsze bawiłam się w lekarza i biegałam z walizeczką pełną pudełek po lekach), i chociaż był ze mnie niezły łobuz i ocenę z zachowania miałam w szkole zwykle obniżoną (śmiech), to zawsze lubiłam się uczyć, zdobywać nową wiedzę, odkrywać ciekawe rzeczy, i w zasadzie przychodziło mi to łatwo, nie wkładałam w naukę większego wysiłku – no, może oprócz języków obcych (śmiech). A muzyka, śpiew, sztuka w ogóle – mimo że bardzo ważne, wręcz niezbędne w moim życiu – jednak miały pozostać pasją. Dopełnieniem. Chociaż… kiedy za pierwszym razem nie dostałam się na wymarzoną medycynę miałam plan B, w którym brałam pod uwagę dalszą edukację muzyczną.
- I to na wysokim poziomie, bo na Uniwersytecie Muzycznym?
– Było to możliwe, ponieważ byłam w trakcie kończenia szkoły muzycznej II stopnia w klasie fletu poprzecznego. Do szkoły muzycznej zaczęłam chodzić już w podstawówce – początkowo w Skarżysku-Kamiennej, i w dodatku w pierwszej klasie grałam na skrzypcach, a potem w Kielcach, gdzie równocześnie uczęszczałam także do VI Liceum Ogólnokształcącego im. J. Słowackiego. Nie ukrywam, że to była niezła szkoła życia. Po lekcjach w liceum biegłam do szkoły muzycznej, a wieczorem po powrocie nie tylko czekało mnie odrabianie „normalnych” lekcji – dodam, że uczyłam się w klasie o profilu biologiczno-chemiczno-fizycznym – ale też ćwiczenie gry na instrumencie. Najtrudniejsza logistycznie była jednak pierwsza klasa szkoły muzycznej II stopnia w Kielcach, ponieważ przypadała na 3 klasę gimnazjum w Skarżysku-Kamiennej – wiązało się to z dojazdami, czasami wręcz w szalonym tempie. Owszem,
bywałam chronicznie niewyspana, ale – co tu kryć – zawsze lubiłam się uczyć, a muzykę kochałam! I co ważne, nikt mnie do tego nie gonił, nie pilnował i nie sprawdzał, bo w trakcie nauki w liceum mieszkałam w internacie w Kielcach i sama musiałam sobie ze wszystkim radzić. Bardzo mi się ta samodyscyplina i zahartowanie przydały, szczególnie kiedy już studiując medycynę trafiłam na KUL do Teatru ITP, gdzie próby goniły próby, a w tzw. międzyczasie trzeba było znaleźć wolną chwilę na szycie kostiumów i samodzielne wykonywanie scenografii. Pogodzenie więc tych czasochłonnych zajęć z równie absorbującymi studiami wymagało pewnej wprawy.
- Medycyna i teatr to zaborcze dziedziny, ale w Pani przypadku najwyraźniej wzajemnie się uzupełniały i dawały energię.
– To prawda, bo siedzieć w książkach i wyłącznie uczyć się do zajęć zupełnie bym nie umiała! Było to możliwe (a raczej konieczne) tylko na pierwszym roku studiów lekarskich, kiedy naprawdę tkwiłam z nosem w podręcznikach i nawet nie bardzo wiedziałam, jak wygląda Lublin, ale i wtedy przynajmniej raz w tygodniu biegłam na zajęcia ze śpiewu do domu kultury przy ul. Bernardyńskiej. Wtedy Stare Miasto i okolice to był dla mnie inny świat, magiczna kraina. A śpiew był mi równie bliski, jak gra na flecie. Stąd, kiedy
na początku II roku natrafiłam na ogłoszenie o castingu do studenckiego teatru ITP, w którym wykorzystywane są wszelkie aktywności sceniczne związane z muzyką, natychmiast się zgłosiłam i działałam tam do końca studiów, czyli przez pięć lat. Najmocniej przeżyłam rolę Archanioła Gabriela, którą zagrałam w spektaklu pt. „Nowy raj utracony”. To – uważam – była moja życiowa rola, chociaż grałam w jeszcze wielu innych spektaklach: m.in. w Prorocku, Weselu Dawida, Odysei, Don Kichocie, Morii, Spełnionym śnie. W teatrze też poznałam wielu wspaniałych ludzi na czele z założycielem i szefem teatru ks. Mariuszem Lachem, z którymi do dziś łączy mnie prawdziwa przyjaźń. To także tu, dzięki koleżance z teatru, trafiłam na przesłuchania do zespołu Gospel Rain, który był moim niewypowiedzianym marzeniem w takim samym stopniu jak Teatr ITP. Planując studia, wybierając miasto, kierowałam się także (a może nawet przede wszystkim) istnieniem tych dwóch grup, licząc po cichu, albo bardziej marząc o tym, że może tak udałoby się… I się udało. Marzenia naprawdę się spełniają!
- Czyli kolejna pasja?
– Śpiew zawsze był w moim życiu. Mam dość umuzykalnioną rodzinę; mama śpiewała w chórze (a potem skończyła studia chemiczne), babcia grywała na akordeonie, a bracia mojej mamy są muzykami. Obydwaj zawodowo grają na organach, a jeden z nich – mój ojciec chrzestny – ma także wyższe wykształcenie z fortepianu. Czasami myślę, że moje zainteresowania to pewnie sprawa genów. W liceum śpiewałam w chórze Politechniki Świętokrzyskiej, wcześniej, bo w wieku 14 lat, wygrałam konkurs piosenki śpiewając piosenkę Agnieszki Osieckiej pt. „Okularnicy” – a był to mój pierwszy publiczny wokalny występ solowy. Co do muzyki gospel – fascynowała mnie od dawna. Kiedy więc pojawiły się przesłuchania do znanego lubelskiego chóru Gospel Rain, postanowiłam zawalczyć. Udało się. Od niespełna 3 lat jestem również chórzystką w zespole Heaven up, który także wykonuje muzykę gospel. Od czasu do czasu zdarza mi się dośpiewywać chórki w lubelskim seminaryjnym zespole Good God, który gra chrześcijańską muzykę w stylu reggae. Ale to już zupełnie inna historia.
- Sporo tego: teatr, chór, studia…
– Do niedawna 80 proc. mojego czasu wypełniały zajęcia muzyczno-teatralne, a resztę studia. I mimo takich proporcji całe studia przeszłam bez żadnej poprawki czy przerw, i ukończyłam je z wynikiem bardzo dobrym. Do dzisiaj nie wiem, jak to możliwe, ale na pewno przydał się warsztat organizacji czasu z lat gimnazjum – liceum oraz zamiłowanie do poznawania nowych rzeczy. Może trudno w to uwierzyć, ale ja naprawdę zawsze lubiłam się uczyć, przychodziło mi to łatwo, a wolny czas wolałam spędzać aktywnie.
Od dwóch lat jednak 80 proc. czasu poświęcam medycynie. I również nie mogę się tym nacieszyć! Jestem na rezydenturze z pediatrii na Oddziale Chorób Zakaźnych Dziecięcych w Szpitalu im. Jana Bożego. Nie od zawsze pediatria była moim marzeniem – wcześniej myślałam o audiologii i foniatrii, o endokrynologii a także o psychiatrii. Jednak w czasie stażu, kiedy mogłam skonfrontować się z praktyczną medycyną, wejść w interakcje z pacjentami zrozumiałam, że najlepiej będę się spełniać lecząc dzieci. Każdy dzień pracy w szpitalu utwierdza mnie w tym. Dziecko to bardzo wdzięczny i „kochany” pacjent, chociaż bywają też (jak wszędzie) trudniejsze przypadki.
- Śpiewanie dzieciom to też może być pomysł?
– Śpiewanie małym pacjentom Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Lublinie (jeszcze jako studentka) już nawet mam za sobą! Dwa razy z okazji Dnia Dziecka brałam udział w koncercie dla dzieci i nawet połączyłam to trochę z rolą teatralną – śpiewałam w kostiumie wróżki!
- A ostatnio mogły Panią usłyszeć także „większe dzieci”?
– To prawda, wspólnie z Cezarym Jurko, kardiochirurgiem z SPSK4 przy ul. Jaczewskiego, przygotowaliśmy recital piosenek i ballad pt. „W krainie łagodności”. Nasz występ zainaugurował cykl „Muzycznych piątków u lekarzy”, które będą odbywać się w siedzibie Lubelskiej Izby Lekarskiej w Klubie Lekarza przy ul. Chmielnej. Już dziś wiemy, że to nasz nie ostatni koncert. Kolejny nasz występ planujemy jesienią tego roku, na który już dziś serdecznie zapraszamy. Szczegóły niebawem.
Tekst pochodzi z nr 04/2017 miesięcznika „Medicus”