– Śpiewanie przy goleniu kojarzy mi się bardziej z radosną beztroską, a nie mobilizacją przed trudnymi zadaniami. Rano skupiam się na tym, co czeka mnie w pracy, jakie operacje będę wykonywał, jakie niosą ze sobą trudności, następstwa dla pacjentów itd. Takie nucenie samemu sobie zdarza mi się oczywiście w chwilach relaksu np. w czasie spacerów po lesie, czy po górach.
- Nie będzie chyba jednak przesadą, jak powiem, że idzie Pan przez życie ze śpiewem na ustach?
– Hm… dużo w tym prawdy, może jednak bardziej z gitarą i śpiewem? Bo jednak gitara była i jest pierwsza. Zacząłem już w szkole podstawowej. Podpatrywałem starszych kolegów, grających na gitarach i tak mnie to fascynowało, że postanowiłem kupić sobie instrument. O ile dobrze pamiętam, przeznaczyłem na to własne, uzbierane z kieszonkowego fundusze. Rodziców nie angażowałem w to przedsięwzięcie. Zresztą od razu dodam, że nie pochodzę z muzykalnej rodziny. Nikt w domu nie grał, ani nie śpiewał. Ta moja muzyczna, trwająca do dziś, pasja najwyraźniej powstała z potrzeby serca.
Wracając do gitary, radość z posiadania własnego instrumentu była wielka. Chwytów uczyłem się sam, bo nuty poznałem dopiero wiele lat później, kiedy moje córki Kasia i Małgosia zaczęły chodzić do szkoły muzycznej. Większość fraz i tematów muzycznych odtwarzam ze słuchu, ale podstawowa znajomość nut i harmonii bardzo się przydaje.
- Dobrze to „samouctwo” Panu szło, bo wkrótce został Pan gitarzystą w zespole.
– W liceum – w Międzyrzecu Podlaskim, skąd pochodzę – założyliśmy z kolegami zespół muzyczny (dwie gitary, perkusja, klawisze). Dyrekcja bardzo popierała naszą pasję, dostaliśmy nawet małe pomieszczenie na swoją działalność, kupiono nam instrumenty. Mieliśmy więc miejsce na próby i ćwiczenia. Ten pokój okleiliśmy od podłogi po sufit plakatami filmowymi, które dostaliśmy od
kierownika lokalnego klubu kultury. W zamian naszymi występami urozmaicaliśmy wszystkie szkolne uroczystości i ważne wydarzenia. Oczywiście były także zabawy szkolne, w czasie których każdy z nas nie tylko grał, ale też śpiewał. Zwykle to były aranżacje modnych wtedy przebojów, np. Budki Suflera, Czerwonych Gitar, ale również zasłyszane popularne tematy bluesowe. Było też kilka własnych kompozycji. Zabawne wydaje mi się dzisiaj, że zespół działał bez nazwy. Dopiero na studniówce przedstawiliśmy się jako… Mały Deszcz.
- Nie ciągnęło Pana do szkoły muzycznej? Skąd pomysł na studia medyczne?
– Nie miałem takich rozterek. Po pierwsze mama, która pracowała w szpitalu i zakładała od podstaw szpitalne laboratorium, zachęcała mnie do studiów lekarskich, a po drugie siostra cioteczna, która kilka lat wcześniej rozpoczęła studia opowiadała, jak to fajnie być studentem medycyny. Maturę zdałem w klasie biologiczno-chemicznej. Nie było więc przeszkód.
- I tak medycyna wyparła muzykę?
– Ale tylko na chwilę! Na pierwszym roku znalazłem się w akademickiej reprezentacji lekkoatletycznej naszej uczelni – uprawiałem biegi na 100 i 200 metrów. Trzeba się też było dużo uczyć i wtedy rzeczywiście gitara zeszła na drugi, a nawet trzeci plan. Jednak już w wakacje po I roku, kiedy prowadziłem obóz dla młodzieży w Bieszczadach (i często grałem, i śpiewałem przy ognisku) spotkałem kolegów, też studentów lubelskiej AM, którzy namówili mnie na śpiewanie w chórze akademickim. To zmieniło moje życie – widzę to szczególnie teraz, z perspektywy minionych lat. Poznałem tam wspaniałych ludzi, z wieloma połączyła mnie szczera przyjaźń. A co najważniejsze, jedną z chórzystek była moja żona Jadwiga (lekarz anestezjolog). Do dziś wspólne śpiewanie i muzykowanie wciąż daje nam ogromną radość, scala i pogłębia nasze małżeństwo i naszą rodzinę.
- Wybrał pan chirurgię – to chyba zaborcza specjalizacja?
– Po studiach trafiłem do Kliniki Chirurgii Klatki Piersiowej i Serca w PSK 4. Były to trudne i biedne lata osiemdziesiąte. Stopniowo rozszerzałem swoje umiejętności w zakresie chirurgii ogólnej i torakochirurgii. Ja i dwóch kolegów: Janusz Jendrej i Andrzej Jabłonka wykonywaliśmy pierwsze w Polsce operacje wideotorakoskopii. Jesteśmy nawet autorami pierwszego polskiego atlasu takich zabiegów. Kiedy w 1998 roku z naszej kliniki wydzieliła się kardiochirurgia, trafiłem
do jej zespołu. To był pionierski okres, kiedy wiele operacji kardiochirurgicznych trzeba było wykonać po raz pierwszy w Lublinie. Szczególnie pamiętam pierwsze operacje tętniaków aorty w głębokiej hipotermii i pierwsze plastyki zastawek mitralnych. Dzisiaj jestem jednym z najstarszych stażem lubelskich kardiochirurgów – młodzież zrobiła specjalizacje i mamy bardzo dobry zespół.
- Poza specjalizacją coś jeszcze was łączy…
– Oczywiście muzyka! Wszyscy na sali operacyjnej słuchamy muzyki. Zwykle dość spokojnej, ułatwiającej koncentrację, ale też – co najważniejsze – łagodzącej napięcie i stres. To może być muzyka klasyczna albo filmowa prezentowana w radiu. Ostatnio słuchamy radiostacji, która jest sprofilowana na tego typu utwory.
- Czyli muzyka w pracy, ale też po pracy. I to dość intensywna?
– Jakiś czas temu z moją żoną i grupą dawnych chórzystów utworzyliśmy lekarski chór Continuum – cały czas działa w ramach LIL. Działamy też w duszpasterstwie służby zdrowia i jako schola dbaliśmy wielokrotnie o oprawę muzyczną różnych spotkań. Dużym przeżyciem było przygotowanie Drogi Krzyżowej na Wałach Jasnogórskich podczas Ogólnopolskiej Pielgrzymki Służby Zdrowia. Od lat uczestniczymy także w Ruchu Focolari, gdzie z przyjaciółmi z różnych stron Polski tworzymy grupę muzyczną o zmieniającym się ciągle składzie.
Jednak okazji do muzykowania jest więcej – są spotkania towarzyskie w naszym leśnym domu, gdzie wspólnie śpiewamy i gramy. Zdarzają się także spotkania formacyjne, kiedy w męskim gronie śpiewamy kolędy. I wreszcie rodzinne spotkania z córkami, zięciami a także już wnukami, kiedy razem gramy i śpiewamy. Moje starsze wnuczki uwielbiają piosenkę o dzięciole, który leczy chore drzewa i wystukują razem ze mną rytm, podskakując przy tym radośnie.
- W lutym zainicjuje Pan „Muzyczne piątki u lekarzy”, które mają odbywać się cyklicznie w Klubie u Lekarzy.
– Przygotowaliśmy recital – 12 piosenek i ballad, które wybraliśmy wspólnie z młodą i bardzo uzdolnioną muzycznie lekarką Agnieszką Zarębską, która była związana ze studenckim teatrem muzycznym ITP. Obecnie śpiewa w Lublinie muzykę gospel. Agnieszka pracuje na Oddziale Chorób Zakaźnych Dziecięcych i rozpoczęła specjalizację z pediatrii.
Ponieważ dla mnie zawsze bardzo ważny jest tekst, przy wyborze repertuaru zwracaliśmy na to uwagę. Wybraliśmy więc piosenki m.in. Tadeusza Woźniaka i Andrzeja Poniedzielskiego, Wojciecha Jarocińskiego i Wacława Juszczyszyna, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory, Bułata Okudżawy, Magdaleny Czapińskiej i Janusza Strobla, Edwarda Stachury i Krzysztofa Myszkowskiego. Podczas naszego występu pokażę trochę własnych zdjęć, ponieważ moim hobby jest również fotografia krajobrazu. Nigdy nie występowałem na scenie jako solista, więc mam wielką tremę – ale też wiem, że nic tak jak muzyka (szczególnie wykonywana na żywo) nie łączy ludzi.
Tekst pochodzi z nr 01/2017 miesięcznika „Medicus”